Przed siedmioma miesiącami pisaliśmy na naszych łamach (czytaj: „GL” 09-2022, s. 12-13) o lubońskich turystach – Kindze Skrzątek i Pawle Ławniczaku, którzy przez 25 dni czynnie spędzali wakacje, podróżując po Niemczech, Szwajcarii, Francji, Czechach… W ciągu ponad trzech tygodni przejechali wówczas 4 900 km samochodem, w tym kilka przełęczy położonych ponad 2 000 m n.p.m. i 300 km rowerami. W drugą niedzielę kwietnia tego roku pan Paweł wystartował w wyścigu kolarskim dla amatorów we Francji. Gratulujemy lubonianinowi i życzymy udanego startu również w przyszłorocznym wyścigu Ronde van Vlaanderen. (Jednodniowy wyścig kolarski, rozgrywany corocznie w belgijskiej Flandrii. Jeden z najsłynniejszych klasycznych wyścigów, jest zaliczany do pięciu tzw. kolarskich monumentów, do których należą ponadto: Mediolan-San Remo, Paryż-Roubaix, Liège-Bastogne-Liège i Giro di Lombardia).
Paweł Wolniewicz
Piekło północy
Paris – Roubaix. Piekło północy. L`enfer du nord. Jeden z pięciu wyścigów określanych jako monumentalny i jeden z najbardziej klasycznych kolarskich wyścigów jednodniowych. Rozgrywany już po raz 120. z historią zaczynającą się w roku 1896. Wygrywali tam najwięksi światowego kolarstwa: Eddy Merckx, Francesco Moser, Bernard Hinault…
W tym roku wyścig przeprowadzono w niedzielę, 9 kwietnia. Trasa jego edycji mierząca 256 km długości, w tym 54,5 km z nawierzchnią brukową stanowiła w największym stopniu o trudności imprezy z metą na Velodrome Roubaix.
Czy istnieje możliwość, by choć w części poczuć się jak zawodowi kolarze na trasie słynnego wyścigu? Od kilkunastu lat to możliwe, ponieważ organizator w przeddzień wyścigu profesjonalistów, tego samego dnia co zawodowe kolarki, proponuje Paris – Roubaix Challenge – przejazd po trasie dla amatorów. Dozwolony jest każdy typ roweru, nie ma ogólnej klasyfikacji czasowej, przejazd odbywa się w normalnym ruchu ulicznym, czas przejazdu mierzony jest jedynie na niektórych odcinkach brukowych, co pozwala wielu kolarzom, rowerzystom zmierzyć się z Piekłem północy. Można się zdecydować na trzy warianty trasy: 70 km, 145 km i 170 km długości, w tym odpowiednia ilość odcinków brukowanych. Wyznaczony jest przedział czasowy na start i na dojechanie do mety na słynnym torze kolarskim, tempo przejazdu dowolne, byle się zmieścić w ramach czasowych.
Postanowiłem wziąć w tym udział. Z uwagi na ponad sześćdziesięcioletni rower, na którym zdecydowałem się tam wystartować – czechosłowacką Eskę Sport i swoją obecną kondycję, wybrałem dystans 70 km, na którym było 8 sekcji brukowych (8 ostatnich sekcji trasy dla zawodowców) o łącznej długości 9,5 km.
W przeddzień przejazdu, przy odbiorze pakietów startowych już można było poczuć emocje towarzyszące temu wydarzeniu, tłumy ludzi z różnych stron świata podekscytowane jutrzejszym wyzwaniem.
Następnego ranka (9 kwietnia) wczesna pobudka, szybkie śniadanie, przejazd autem do Roubaix, ostateczne sprawdzenie roweru i ustawienie się w kolejkę do linii startowej. Uczestnicy byli wypuszczani na trasę w kilkudziesięcioosobowych grupach, co kilka minut, by uniemożliwić powstawanie zatorów na trasie. Trochę nerwowego oczekiwania przed startem i już można ruszać przez linię startu. Wolontariusze na skrzyżowaniach zatrzymują ruch samochodowy, co jakiś czas kibice pozdrawiają i zagrzewają do jazdy, naprawdę można się poczuć jak na prawdziwym wyścigu. Przez pierwszą połowę dystansu trasa biegnie przyjemnymi drogami asfaltowymi okolic Roubaix, można było przyspieszyć i dojechać do grupki, która jechała z przodu, czasem ktoś dogonił z tyłu. W drugiej części zaczęły się odcinki brukowe. Wtedy się okazało, skąd się bierze przydomek tego wyścigu, najtrudniejsze odcinki bruku były rzeczywiście piekielne, nierówne kamienie wystające w każdą możliwą stronę, dziury, zagłębienia, błoto, kurz i nierówności. Wśród uczestników zdarzały się upadki i przebite dętki w rowerach, karbonowe ramy trzeszczały podczas przejazdów, ręce zaczynały boleć od drgań. Asfaltowe odcinki były wytchnieniem, a kibice przy trasie dodawali sił. Ostatni sektor bruku oznaczał, że za chwilę już finałowy przejazd po Roubaix Velodrome, znów okrzyki kibiców zgromadzonych przy torze, wreszcie meta, oklaski i pamiątkowy medal. Piekło północy pokonane… Ale tak naprawdę to jedynie jego niewielka część.
Tego samego dnia w wyścigu kobiet Marta Lach dojeżdża na metę na 6. miejscu wśród kobiet.
Wyścig zawodowców
Następny dzień to przejazd na jeden z sektorów brukowanych, by kibicować elicie mężczyzn. Na miejscu strefa kibica z telebimem, mnóstwo fanatyków kolarstwa z Francji, Belgii, Holandii, Hiszpanii i wielu innych krajów, nie tylko europejskich, atmosfera fiesty i sportowego święta, flagi narodowe, piwo i kiełbaski. Czołówka kolarstwa na wyciągnięcie ręki i emocje przy dopingowaniu najlepszym. Przejazd profesjonalistów uświadomił, jaka jest przepaść sportowa pomiędzy zawodowcami, a amatorami – średnia prędkość zwycięzcy: Mathieu van der Poela to 46,8 km/h! To naprawdę robi wrażenie. Jednak i na ich twarzach było widać wyczerpanie wyścigiem, determinację, pot i pył z francuskich bruków. Poczuli, dlaczego to jest nazywane L`enfer du nord.
Wyprawa pełna sportowych emocji, rowerowej pasji, sportowych legend, historycznych dla kolarstwa miejsc.
Została duma i satysfakcja z pokonania trasy, zdjęcia, wspomnienia świetnej przygody, wysiłek zostawiony na trasie, numer startowy, naklejka z rozpiską trasy na ramie, pamiątkowy medal i trochę błota z północnej Francji na rowerze. Może by tak za rok spróbować Ronde van Vlaanderen…
Paweł Ławniczak