Wewnątrz całkiem sporego miasta tworzymy naszą małą sąsiedzką społeczność.
Rosół trafia na nasz stół regularnie. Długo gotowany, z liściem lubczyku, podpieczoną cebulą i małym, suszonym grzybkiem. Ci, którzy nie byli odpowiedzialni za zakup produktów, zawsze zgadują, czyj to rosół. „Hmm… dziś Wiesława, bo dał kawałek wołowiny”, „O! Dziś chyba od babci, bo jest nieco więcej kostki”, „Czyżby od Uli? Chyba spory kawałek skrzydła z indyka!”. I tak. Po rosole ich poznacie.
Zawsze kupujemy mięso na rosół w zaprzyjaźnionym sklepiku sąsiadów zza płotu. Kiedy sprowadzaliśmy się do Lubonia, ponad dekadę temu, ktoś nam powiedział, że jeśli szukamy dobrych wyrobów i świeżego mięsa – to tylko u nich. Potem okazało się, że choć sklepik jest ulicę dalej, to tak naprawdę jesteśmy najbliższymi sąsiadami. I że nie tylko wędliny są wizytówką ich domu, ale można tam jeszcze dokonać poprawek krawieckich, a nawet udać się na kurs szycia. Takie sąsiadowanie zaowocowało kilkoma wspólnymi inicjatywami na terenie miasta, ale też wieloma wspólnie wypitymi kawami, pasjonującymi opowieściami o wakacjach, dyskusjami o muzyce, sztuce.
Ostatnio wędrując po raz kolejny na zakupy, choć nie czynię tego przesadnie często, bo właściwie oprócz rosołu, raczej staramy się mięso ograniczać, pomyślałam, że to niesamowite jak idea bliskiego sąsiada może być wciąż aktualna. Kiedyś, na klasycznym polskim blokowisku standardem było wracanie do domu i czekanie u sąsiadki na powrót rodziców, wpadanie do niej na fajne zabawy czy filmy na video. Dziś wydaje się, że idea sąsiedztwa trochę się zdewaluowała. Wiele słyszy się o tym, że współcześnie nie tworzymy więzi, że społeczeństwo się atomizuje, a życie innych obchodzi nas tylko wtedy, gdy zaczyna nam przeszkadzać. Nasi „rosołowi” sąsiedzi, podobnie jak sąsiedzi z naszej „wioseczki” – jak nazywamy naszą małą enklawę 10 domków, stanowią żywy dowód tego, że może być inaczej. Dzieciaki wciąż mogą wpadać do sąsiadów na czas, kiedy nie ma w domu rodziców, szklanka cukru wcale nie musi być pretekstem, żeby wpaść i ot tak spytać – co słychać, a za małe spodnie mogą zamieszkać dom dalej, bo czyjś syn jest akurat rok młodszy. Można starać się wspólnie dbać o mały skrawek terenu na końcu osiedla, jakim jest plac zabaw pod orzechem, a raz w roku wyprawiać imieniny ulicy. Na naszej „wioseczce” wystawiamy wtedy stoły na drogę przed domami, każdy przygotowuje swoje spécialité de la maison, ba, mamy nawet część kulturalno-oświatową z jakimś ciekawym motywem przewodnim – przeglądem starych filmów, nauką tradycyjnego tańca czy akcentami sportowymi. Wewnątrz całkiem sporego miasta tworzymy naszą małą sąsiedzką społeczność.
W tym roku proboszcz jednej z sąsiednich parafii zaproponował, aby zapraszając go na wizytę kolędową, zaprosić też sąsiadów. Tych znanych i tych mniej znanych, aby kolęda stała się pretekstem do spotkania. Co ciekawe, jak relacjonował później, faktycznie było to dla wielu nowe doświadczenie, które oceniali bardzo pozytywnie. Dało im szansę poznania bliżej osób, z którymi (i to też nie zawsze) wymieniają jedynie zdawkowe „dzień dobry”.
Dzień coraz dłuższy, pogoda coraz przyjemniejsza, wychodzimy zatem z domowych pieleszy i mam więcej okazji do takich spotkań. Może spróbujmy spytać naszego sąsiada, co u niego słychać, jak minął mu dzień, czy co tam sadzi dziś w ogródku albo balkonowej donicy. Może okaże się, że mieszkamy tuż obok naprawdę ciekawego człowieka, albo osoby, dla której taka rozmowa jest bardzo ważna. A jeśli już znamy naszego sąsiada, może zaprośmy go na kawałek ciasta lub choćby tytułowy rosół – wszak każdy ma swój sekretny przepis na tę akurat zupę i… po rosole ich poznacie.
Anna Bernaciak