Życie prowadzi każdego z nas różnymi ścieżkami. Lubonianin Paweł Zaremba postanowił swoją życiową wędrówkę połączyć ze szczytnym celem, jakim jest finansowe wsparcie towarzystwa PELIKAN – Towarzystwa Wspierania Chorych i Potrzebujących im. dra Kazimierza Hołogi w Poznaniu. Zadanie, jakie sobie wyznaczył, to przejście 300 km polskiego wybrzeża morskiego w 10 dni, ze Świnoujścia do Łeby, odwiedzając po drodze latarnie morskie. Marsz trwał od 6 do 17 maja tego roku.
Gazeta Lubońska: W czasie marszu miał Pan wielu kibiców i grono wspierających, wśród nich byli strażacy lubońskiej OSP. Oni na co dzień zajmują się pomocą innym, więc nie dziwi solidarność z Pana wyczynem, ale czy poza tym ma Pan jakieś powiązania z OSP Luboń?
Paweł Zaremba: Jestem lubonianinem od 1965 r., czyli od urodzenia, przez wiele lat prowadziłem warsztat samochodowy, który przekazałem synowi, a on kontynuuje działalność. To właśnie przez warsztat nawiązała się współpraca z Lubońską Ochotniczą Strażą Pożarną, obsługujemy i naprawiamy wozy gaśnicze oraz inne sprzęty będące na wyposażeniu OSP.
GL: Czym obecnie się Pan zajmuje zawodowo?
P.Z.: Pracuję w Wielkopolskim Parku Narodowym, jestem tam strażnikiem Straży Parku.
GL: Jak narodził się pomysł na marsz charytatywny, jakie były początki tej idei?
P.Z.: Najpierw zrodził się pomysł, żeby przejść z kijkami nordic walking Szlak Latarni Morskich, miały to być krótkie weekendowe wypady, ale podczas jednej z imprez charytatywnych koleżanka podsunęła myśl, żeby spróbować zrobić coś dobrego z tego marszu. I tak krótkie wypady przerodziły się w długą trzystukilometrową wyprawę.
GL: Czy to było pierwsze Pana działanie na rzecz innych?
P.Z.: Uczestniczyłem w wielu akcjach charytatywnych, bo lubię pomagać i lubię, jak dzieje się dobro, ale jest to moja pierwsza własna taka inicjatywa, lecz już wiem, że nie ostatnia. Już jawi mi się pomysł na kontynuację idei tego marszu. Po spotkaniu z panią Barbarą – prezesem zarządu oraz panią Aleksandrą i wysłuchaniu, z jakim entuzjazmem opowiadają o swojej działalności i o trudnościach, z jakimi się borykają, byłem pewny, że chcę pójść w mój pierwszy, debiutancki marsz właśnie dla tej inicjatywy.
GL: Ma więc Pan pomysły na dalsze działania?
P.Z.: Mam nadzieję, że przy wsparciu władz naszego miasta uda się zorganizować cykl spacerów nordic walking połączonych z instruktażem. Tu pragnę przypomnieć, że honorowym patronem marszu była Pani burmistrz Lubonia.
GL: W czasie marszu można było śledzić Pana na Facebooku i wspierać datkami pieniężnymi do wirtualnej skarbonki, którą nazwał Pan Blask Nadziei. Zebrane kwoty wspomagały działalność Towarzystwa Pelikan, czy dalsze Pana charytatywne inicjatywy będą związane z tym towarzystwem?
P.Z.: Oczywiście planuję wydarzenia charytatywne na rzecz Towarzystwa Pelikan, z którym kontakt nawiązałem dzięki przyjaciołom, Izie i Darkowi, to oni opowiedzieli mi o działaniach, o podopiecznych towarzystwa, o tym ile trudu wkładają w wykonanie remontu i wyposażenie oddziału dla osób wentylowanych mechanicznie. Podopieczni Towarzystwa Pelikan to pacjenci leżący pod respiratorami w domach, pozostający pod opieką domowników. Niejednokrotnie jest to jedna osoba, która sprawuje całodobową opiekę i nie ma nikogo, kto by ją zastąpił w czasie, kiedy sama na przykład zachoruje. Powstający oddział będzie miał na celu odciążenie opiekunów, przyjmując na pobyt czasowy ich podopiecznych. Będzie pierwszym takim oddziałem w Poznaniu i piątym w Polsce.

GL: Pański marsz wymagał nie lada kondycji fizycznej – jak więc wyglądały przygotowania, czy miał już Pan doświadczenia w tym zakresie?
P.Z.: Nigdy wcześniej nie chodziłem tak daleko, bo nie pozwalał mi na to chory kręgosłup, ale dwie operacje i intensywna rehabilitacja sprawiły, że spacery z kijkami nordic walking stały się możliwe. Zapisałem się na kurs dla instruktorów nordic walking, żeby doszlifować technikę. Posłuchałem rady neurochirurga i na rzecz kijków porzuciłem rower, którym wcześniej bardzo dużo jeździłem. Miałem już na swoim koncie dalekie wyprawy, np. wypad do Berlina czy objazd Polski wzdłuż granic (3400 km w sześć tygodni z namiotem) i wiele, wiele innych.
GL: A więc marsz to także próba własnych sił i zmaganie z ograniczeniami ciała, bo duch, jak można sądzić po determinacji i konsekwencji działania – silny i ochoczy. A jak wyglądała strona logistyczna wyprawy?
P.Z.: Mając na uwadze, że pójdę sam i będę zdany na własne siły, a dysponował będę wyłącznie tym, co zabiorę do plecaka, planowany marsz wymagał solidnego przygotowania logistycznego. Żeby zmniejszyć koszty zaplanowałem noclegi pod namiotem, ale wiązało się to ze zwiększeniem obciążenia plecaka do 17,5 kg.
GL: Przez dziesięć dni w drodze, sam na sam ze sobą i zmęczeniem. Jakie emocje pojawiały się w trakcie?
P.Z.: Wyruszałem z domu pełen obaw, czy podołam wyzwaniu, czy dzienne odcinki nie będą zbyt długie, czy waga plecaka nie zaszkodzi na kręgosłup, ale udało się, przeszedłem całą zaplanowaną trasę. Rzeczywistość okazała się zaskakująca – podczas marszu spotkałem wiele życzliwości, kilka nocy na zaproszenie właścicieli spędziłem nieodpłatnie w pokojach ośrodków wypoczynkowych czy domkach kempingowych. Ogromne wsparcie osób, które śledziły mój marsz, życzliwe podejście do inicjatywy ludzi spotkanych po drodze dodały skrzydeł. Właśnie ta życzliwość, wsparcie, słowa uznania dla inicjatywy pomogły pokonać zmęczenie, ból i dotrzeć do celu.
GL: W imieniu Czytelników „Gazety Lubońskiej” gratuluję pomysłu i realizacji. Jesteśmy dumni, że w naszym mieście rodzą się tak szczytne idee. Życzymy powodzenia w dalszych przedsięwzięciach.
Szanownych Czytelników zachęcamy do włączenia się w dzieło Pana Pawła Zaremby, bo jego skarbonka Blask Nadziei nadal działa.
Materiał opracowała Aleksandra Radziszewska
