17-letnia Krysia wracała właśnie z urzędu przy ulicy Sierocej w Poznaniu zadumana, że nic nie załatwiła dla swojej siostry. Było akurat samo południe, kiedy przechodziła przez Most Dworcowy, gdy nagle usłyszała alarm syreny. Ruszyła więc biegiem przez ulicę Głogowską, lecz przy ulicy Śniadeckich policja wszystkich wpychała już do bram. Pierwsze bomby spadły na tory kolejowe za dworcem i parę innych strategicznych miejsc miasta. Był 1 września 1939 roku…
Zniszczenia nie były wielkie, więc zostały szybko odbudowane, zatem w mieście nie było widać oznak wojny. Do Poznania wprowadziło się wielu Niemców. Ludzie przydzielani byli do różnych prac. Krysia oraz jej starsza, 36-letnia wówczas siostra Anna, dwie z pięciorga rodzeństwa, zostały przydzielone do pracy w drukarni mieszczącej się przy ulicy Wawrzyniaka.
Tego dnia dzieci nie rozpoczęły już kolejnego roku szkolnego. Zamknięto szkoły, zamknięto również kościoły, w których urządzono magazyny. Tak było m. in. w kościele pw. św. Michała Archanioła przy ulicy Stolarskiej. W całym Poznaniu udostępnione były tylko dwa: parafia pw. Św. Wojciecha na Wzgórzu św. Wojciecha i parafia pw. Matki Boskiej Bolesnej, w których to kościołach pomimo zawieruchy wojennej ludzie tłumnie się gromadzili. W otwartym kościele przy ulicy Głogowskiej więziony był ks. bp Dymek, który miał pozwolenie odprawiać eucharystię tylko przy drzwiach zamkniętych.
Jedzenie wydzielane było na kartki. Ale dziewczyny przynosiły czasem z drukarni wędliny i masło, które dostawały od drukarzy mających kontakty z kolejarzami. Pewnego wieczoru po pracy, Krysia wracała do domu z torbą, w której niosła masło i mięso. Na ulicach była już godzina policyjna, ale miała ze sobą zaświadczenie zezwalające na powrót do domu, na ulicę Mottego przy Rynku Łazarskim. Nie bała się wracać sama po ciemku, choć szum liści na drzewach w parku Wilsona był zawsze zdradliwy. Idąc wzdłuż ulicy Matejki, usłyszała kroki, szybko więc skręciła w ulicę Orzeszkowej i ukryła się w bramie. Kroki zbliżały się, jednak przed bramą ucichły… Patrol po chwili ruszył dalej. Gdyby weszli na piętro… Przechodząc dalej przez ulicę Matejki, spoglądała na dom na narożniku ulicy Berwińskiego, myśląc sobie, że tam mogłaby mieszkać, gdyż ojciec miał przed wojną kupić ten dom. Teraz była tu jednak siedziba kata – Artura Greisera, prezydenta miasta.
Kiedyś Krysia szła ze starszą siostrą Anną przez ulicę Matejki, nagle podbiegł do nich mały Niemiec i popchnął ją. Już chciała go uderzyć, Anna jednak przytomnie odsunęła swą młodszą siostrę. Na ulicy było wielu Niemców, ulica Matejki w czasie wojny była ruchliwą ulicą. Wymierzenie takiej publicznej kary mogło się skończyć nawet obozem.
Zawsze powtarzała, że byli też i dobrzy Niemcy. Takim okazał się kierownik drukarni. Kiedy pewnego razu w trakcie pracy – kiedy było to poza przerwą zakazane – Krysia jadła chleb, przechodzący wówczas kierownik odwrócił głowę i wyszedł z hali, nie zwracając jej uwagi. Innym razem wezwana do biura kierownika, została oddelegowana do jego domu, a kiedy przestraszona udała się pod wskazany adres przy ulicy Polnej, tam czekała ją całodniowa praca przy szyciu i cerowaniu ubrań. Za swą pracę została poczęstowana obiadem.
Pewnego dnia drukarnia musiała oddelegować część pracowników i skierować ich na roboty. Był październik 1943 roku. Na liście były także dwie siostry. Zbiórka wszystkich osób odbyła się na Rynku Łazarskim, skąd prowadzono wszystkich na dworzec na Górczynie. Tam kazano wsiadać im do wagonów towarowych, którymi zawożono ludzi pod Kościan, a następnie za Włocławek, gdzie kazano kopać rowy przeciwczołgowe. Jedzenie tam było ohydne, a przydzielane racje za małe. Najczęściej na obiad była surowa brukiew zalana wrzątkiem, często tak słabo oczyszczona, że piasek zgrzytał między zębami. Mama posyłała przez kolejarzy przymuszonym do robót dziewczynom paczki, które do obozu dowoził miejscowy listonosz. Mimo ogromnej biedy i czasów wojennych ludzie byli tak uczciwi, że paczki zawsze docierały do swoich odbiorców.
Pierwsze ataki na Poznań nastąpiły w II święto wielkanocne i w Zielone Świątki w 1944 roku. Alianci zbombardowali wówczas tereny targowe, gdzie mieściła się fabryka Focke-Wulf oraz inne fabryki zbrojeniowe. Od tego czasu zaczęła chorować siostra Krysi i Anny, 38-letnia Maria, która po zbombardowaniu terenów targowych przeniesiona została do zakładu w Krzesinach, gdzie zimno i wilgoć w podziemnych bunkrach przyczyniły się do pogłębienia jej choroby. Gdy front się zbliżał, wszystkich wycofano, a Krysia wróciła do Poznania i musiała kopać rowy za Junikowem. Była już jednak w domu i dojeżdżała do pracy tramwajem. Rowy musiały być głębokie i szerokie na 3 metry. Na wysokości 1,5 metra pozostawiało się balkoniki, skąd podrzuconą z dołu ziemię wyrzucano na zewnątrz. Była to mordercza praca. Wydobytą ziemię rozgrabiano w okolicy za nieznacznym wzniesieniem przed samym rowem. Czołgi jednak z łatwością przejechały te zapory.
20 stycznia 1945 roku tramwaje przestały już jeździć. Krysia nie pojechała już na roboty. Niemcy pospiesznie zaczęli wywozić na wózkach swój dobytek. Wieczorem cała rodzina wyszła na ulicę Głogowską – od strony Lubonia unosiła się ogromna, czerwona łuna, palił się obóz koncentracyjny w Żabikowie.
Rosjanie wkroczyli od strony Mosiny, rozstawili armaty od strony ulicy Hetmańskiej, wydano zakaz wychodzenia z domów. Jednak gdy strzały ucichły, chodzono po wodę do basenu na ulicę Kolejową. Często wracało się już pod ostrzałem. Podczas jednego z takich powrotów z wodą, kiedy bomba uderzyła w pobliżu, podmuch wiatru swoją siłą wepchnął Krysię do piwnicy. Jednak ona w ostatniej chwili zdążyła schronić się w budynku. Walczono o każdą ulicę, każdy dom, każdą bramę. Kolejno zdobywano ulice Łukaszewicza, Kolejową, Graniczną, Małeckiego.
25 stycznia umarła siostra Krysi – Maria, trzy dni później Poznań został oswobodzony. Trwały jeszcze jedynie walki o Cytadelę, którą Niemcy okopali fosą. Rosjanie zmusili więc Polaków, aby pod osłoną nocy, pod nieustającym ostrzałem, układali belki pod czołgi. Spieszyło się im, gdyż chcieli oswobodzić miasto do dnia święta wojsk radzieckich – 23 lutego. I udało się im. Poznań został zniszczony w 40%. W powietrzu unosił się zapach prochu i spalenizny. Na ulicach potworzyły się leje od bomb. Wokół leżały setki zwłok żołnierzy i ludności cywilnej.
24 czerwca 1945 roku w kościele pw. Matki Boskiej Bolesnej, Krysia i Kazimierz zawarli sakrament małżeństwa. W małżeństwie przeżyli wspólnie 53 lata. Były to lata pełne zgody i wzajemnego zrozumienia. Zapamiętałem, że nigdy nie dochodziło pomiędzy nimi do kłótni, a gdy poróżnili się w słowach, to jedno z nich zawsze milczało i dopiero gdy minęło trochę czasu, wracali ponownie do rozmowy, aby doprowadzić ją do wspólnego kompromisu. W roku 1963 otrzymali do wyboru przydział na mieszkanie na poznańskim Raszynie oraz w „Luboniance”. Wkrótce po nadaniu praw miejskich dla miasta Lubonia, w pobliżu starej cegielni, powstawały pierwsze bloki. Najpierw blok C, a później w drugiej kolejności blok B. To właśnie wtedy Dziadkowie sprowadzili się do tego drugiego, przy ulicy Żabikowskiej, gdzie spędzili wspólnie dalsze lata życia. Babcia mieszkała w tym samym bloku przez 58 lat. Zajmowała się domem, szyciem oraz pracą w zakładzie „Kartodruk”. Dziadek Kazimierz natomiast przez długie lata pracował zarówno w poznańskim, jak i lubońskim oddziale zakładów rowerowych „Romet”.
W ostatnich latach Babcia nie rozpamiętywała już czasów wojennych, te wspomnienia zostały zebrane wcześniej. W ostatnim czasie żyła bieżącymi wydarzeniami, w tym narodzinami prawnuków i naszą problematyką rodzinną i zawodową. Jej serce biło rytmem naszego młodzieńczego życia. Babcia doczekała się dwóch córek: Elżbiety urodzonej w 1946 r. oraz Hanny, urodzonej w 1950 r., jednego wnuka (Łukasza – 1976) oraz dwóch prawnuków (Natalii – 2010 i Mateusza – 2013). Babcia była zawsze. Była przy naszych narodzinach, przy przekroczeniu po raz pierwszy progów przedszkola, przy pasowaniu na Pierwszaka w szkole podstawowej, przy naszych wyborach szkół średnich i wyższych, podczas egzaminów i przy wręczaniu dyplomów. Cieszyła się ze wszystkich naszych drobnych sukcesów i pomagała znieść wszelkie niepowodzenia. Choć sama nie ukończyła szkoły wyższej, to ukończyła najwyższą szkołę wychowania nas do odpowiedzialności i samodzielności w życiu, z zachowaniem wartości chrześcijańskich i szacunku wobec najbliższej rodziny.
„Pozwólcie mi odejść do Pana” – to ostatnie słowa wypowiedziane przez papieża Jana Pawła II (słowa te przypomina również plakat wewnątrz kościoła pw. św. Jana Pawła II przy ulicy Źródlanej). Słowa również bardzo wymowne w odniesieniu do mojej Babci, która odeszła w dniu 8 lipca br. po niemal dziesięciu dekadach życia. Dekadach zróżnicowanych począwszy od niepewnego okresu międzywojennego, poprzez okrutne lata wojny, dalej poprzez trudne lata powojenne, aż po dzisiejsze czasy, ale mieliśmy bardzo dużo czasu, aby nauczyć się od niej szacunku wobec siebie, wzajemnego zrozumienia. Poświęciła własne życie na nasze wychowanie, pokazała nam właściwe życiowe drogi i okazywała w każdym momencie dobroć i wyrozumiałość. Teraz od nas samych już tylko zależy, czy i w jakim stopniu tę naukę wykorzystamy. To zadanie ze szkoły życia, w którym Babcia była naszym profesorem z przedmiotu „Życie”, jest bardzo trudne, ale możliwe do wykonania i to nawet na najwyższe oceny.
Łukasz Kalota – wnuk