Po długim i jakże ciężkim nocnym locie, smagany deszczem i uderzeniami piorunów, które zaczęły się nad puszczą amazońską, gdzieś na wysokości Machu Picchu, kadłub samolotu linii lotniczych o dźwięcznej nazwie Avianka miał do pokonania jeszcze tylko szczyty gór Peru i Chile. Po kilku ciągnących się w nieskończoność godzinach powoli wpłynął nad równiny argentyńskie i przekroczył gęstą warstwę zimnych, sinych chmur. Niebo powoli rozjaśniało się, odsłaniając coraz więcej szczegółów krajobrazu. Poniżej widać było poranne mgły unoszące się nad łąkami i rzekami, a także pierwsze oznaki budzącego się dnia. Za oknami rozpościerała się teraz monotonna, ale uspokajająca przestrzeń pampy, gdzie jedynym widokiem były rzadko rozsiane drzewa oraz niekończące się połacie traw. Z czasem przez małe okno zmęczonego samolotu wyraźnie było już widać światła przedmieść miasta. Małe świetlne punkty na ziemi, szczególnie te wzdłuż autostrad, wyglądały teraz jak ciągnące się i przeplatające naszyjniki lub zerwane bransoletki z wplecionymi diamentami. Było jeszcze szaro, brzask miał nadejść bez uprzedzenia. Wewnątrz kabiny panowała cisza przerywana jedynie szumem silników i sporadycznymi westchnieniami pasażerów, którzy próbowali znaleźć wygodną pozycję po niewygodnym śnie. Niektórzy pasażerowie jeszcze spali nieświadomi tego, co ominęło ich w nocy. Ja jednak byłem zbyt zmęczony i zbyt poruszony, aby zasnąć. Samolot zniżał się coraz bardziej. Myśli kotłowały się w mojej głowie, a serce biło niespokojnie. Gdy spojrzałem przez okno, dostrzegłem, jak pierwszy promień słońca przecina niebo. Był rubinowy, głęboki i intensywny, jakby chciał przypomnieć o trudach minionej nocy. Z każdą chwilą blask słońca stawał się coraz jaśniejszy, przechodząc z rubinowego w krwistą czerwień. Zmęczone twarze budzących się stewardes, które po prostu nagle zniknęły gdzieś w nocy zaczynały nabierać kolorów, w ich oczach pojawiła się ulga i nadzieja na rychłe lądowanie. Siedząc między dwiema starymi Indiankami o zaplecionych czarnych warkoczykach, czułem się bezpieczniejszy. Obie nosiły charakterystyczne czarne meloniki, jakie często widuje się u kobiet w Peru. Teraz już nabrałem pewności – wiedziałem, że były szamankami, nie mogło być inaczej. Ich obecność dodawała mi otuchy, choć one same wydawały się spać przez cały lot. Miałem jednak przeczucie, że czuwały nade mną i nad całym samolotem, który zdawał się rozpadać przy każdym kolejnym uderzeniu błyskawicy. Bałem się i myślałem o wszystkich tych rozbitkach, o których czytałem książki lub oglądałem filmy – o zaginionych w dżunglach, żyjących na bezludnych wyspach. Oni także nie planowali takich zakończeń swoich podróży. Siedzieli w domach, w „ciepłych kapciach”, czytając różne opowieści i do głowy im nigdy nie przyszło, że życie ma już dla nich napisany scenariusz. Nigdy nie przypuszczali, że znajdą się w samolocie przelatującym nad dżunglą podczas burzy lub na statku w środku huraganu czy sztormu. Samolot zwolnił i opadał w kontrolowany sposób. Wyraźnie widziałem, jak latarnie uliczne zaczynały gasnąć, a ruch na drogach stawał się coraz bardziej intensywny. Siedziałem z nosem przyklejonym do szyby, wpatrując się w ten spektakl. W głębi duszy czułem narastającą ulgę i wdzięczność. Po ciężkiej nocy, pełnej burz i niepewności, w końcu nadszedł nowy dzień, niosąc ze sobą obietnicę spokoju i nadziei. Długo oczekiwane przeze mnie słońce zaczęło wynurzać się zza horyzontu, zalewając świat swoim ciepłym, czerwonym blaskiem. Zrozumiałem wtedy, że mimo wszelkich przeciwności, które napotykamy na swojej drodze, zawsze jest nadzieja na lepsze jutro. Każdy wschód słońca jest nowym początkiem, a ten szczególny poranek w samolocie był dla mnie symbolem przetrwania i odrodzenia. A więc będę żył… Buenos Aires czekało już na mnie.
Sergiusz Myszograj